O twórczości Cezariusza Kotowicza

O twórczości Cezariusza Kotowicza

 

Rozmawiamy dzisiaj o sztuce. Naszym gościem jest Cezariusz Kotowicz, wybitny artysta, pracujący twórczo od wielu lat. Cieszymy się z Pana obecności i liczymy na Pana wspomnienia i wiedzę. Gratulujemy jubileuszu 90. urodzin.

 

Cezariusz Kotowicz: Sztuka, jakkolwiek by się nią interesować, to pewien azyl, świat piękna. Ludzie zwracają uwagę na pieniądze, dobrobyt, podróże. Nas uczono, żeby czerpać przyjemność z miejsc, w których żyjemy. Było powiedzenie: „Cudze chwalicie, swego nie znacie, sami nie wiecie, co posiadacie". Jedni jadą do Palermo, inni do Krasiczyna. Maluję widoki, które każdy może zobaczyć  wsiadając w autobus i jadąc kilka przystanków dalej. Interesuje mnie krajobraz, w którym ludzie egzystują. Wykształcenie nie gwarantuje mądrości. Mądrość czerpie się z obserwacji świata, bliźnich i swojego wnętrza. Sztuka umożliwia bezpośredni kontakt z otoczeniem. Sztuka to niezakłamane obcowanie ze światem.

Mój ojciec, widząc, że ciągle coś rysuję, zapisał mnie do Ogniska Kultury Plastycznej w Rzeszowie, którego dyrektorem był Wojciech Przedwojewski, rzeźbiarz. Przedwojewski traktował dzieci poważnie, jak dorosłych ludzi. Spotkanie z nim było nadzwyczajne. Otwierał nam inną drogę. Pamiętam jego lekcje wiedzy o sztuce i reprodukcje grafik Rembrandta.

Sztuka ma różne imiona i kierunki. Jestem realistą. Istotne jest, żeby artysta zrozumiał, kim jest. To dziwne, ale artyści nie malują podobnych obrazów. Może niektórzy robią to, co jest modne i chodliwe, ale wówczas to handel, nie sztuka.

Dlaczego zajmuję się sztuką? Dlaczego maluję? Gdybym miał talent muzyczny, może bym grał. Mój ojciec, bardzo muzykalny, grał na skrzypcach. Próbował mnie nauczyć gry na fortepianie, ale nie miałem zdolności muzycznych. Chodziłem do gimnazjum, do którego uczęszczał Adam Harasiewicz, późniejszy zwycięzca konkursu szopenowskiego (w 1955 r. – przyp. red.). Wielu ludzi nie może znaleźć swojego miejsca, bo nie znają siebie. Trzeba siebie rozeznać, wtedy jest bardzo łatwo. Mnie przyszło łatwo, bo zrozumiałem, że ja jestem tym facetem od malowania sobie obrazków. Moim ulubionym malarstwem jest malarstwo holenderskie, które składa się głównie z małych obrazków.

Uczyłem w liceach, a potem pracowałem w muzeach. Byłam pierwszym kierownikiem Biura Wystaw Artystycznych w Rzeszowie, w synagodze. Poznałem środowisko artystyczne i doszedłem do wniosku, że nadaję się do muzeum. Współczesne życie artystyczne to ciągła rywalizacja, a muzeum to ciche miejsce, gdzie można pomyśleć. Zatrudniłem się w muzeum w Łańcucie, gdzie dyrektorem był pan Duda-Dziewierz, ciekawa historyczna postać.

Inwentaryzowałem zbiory malarskie, pisałem karty katalogu naukowego, sprawdzane przez nieprzeciętnych historyków sztuki, jak na przykład Michał Walicki. Zauważyłem wówczas, że kolekcjonerzy obrazów w Polsce mieli zawieszone na górze ścian duże obrazy, a na dole wiele małych obrazów. Moim ulubionym jest malarstwo holenderskie, które w większości składa się z niedużych obrazków. Niderlandy, taki niewielki obszar, a w każdym muzeum malarstwa na całym świecie są dziesiątki obrazów malarzy holenderskich. W Polsce też. Powstaje pytanie, jak to się dzieje? A mianowicie, Holendrzy, którzy wyrywali morzu ziemię, to byli wzrokowcy. Są kraje, gdzie podróżując przez wieś, można zobaczyć cztery stare kobiety śpiewające na trzy głosy. A nie jest prostą sprawą, rozpisać melodię na trzy głosy. To znaczy, że są narody utalentowane słuchowo. Jedzie się do Zakopanego, Nowego Targu, gdzie górale grają na nogę, na rytm. Tam jest melodia, ale grają na nogę, na rytm. Szymanowski napisał balet Harnasie. Są pewne narodowe dyspozycje. Grecy to przede wszystkim rzeźba, czyli wrażliwość na wymiary. To są różne światy. Dla niektórych,  nawet się wykluczają. Chcę przez to powiedzieć, że istotne jest dotarcie do tego, co artysta chciał powiedzieć (śmiech). Właśnie dotarcie do tego, a nie, żeby mi pani przewodniczka powiedziała. Jeśli nie odczytam, to nie, ale jeśli tak, to się może o coś wzbogacę. To jest pewien aspekt usługowy, co podkreślał Rzepiński. Sztuka ma ten aspekt w wymiarze duchowym, bo to jest przecież korzyść.

Do malarstwa można podchodzić od strony estetycznej lub tematycznej. Lubię podchodzić od strony tematycznej. Lubię morze, więc lubię marynistów. Lubię góry, więc Leona Wyczółkowskiego. Lubię anegdoty, więc Bruegela z XVII wieku, bo fajnie malował karczmy i pijaków. Sprawa polega na tym, czy coś jest autentyczne, czy udawane. Czy jest z wewnętrznej potrzeby uczciwie zrobione, czy udawane? Mój dziadek, mistrz krawiecki, miał na ścianach Kossaka. Kossakowie umieli malować konie. Mało tego, potrafili jeździć konno, byli więc w tym sensie autentyczni.

Kiedyś rozmawiałem z panem Jerzym Maliną, wizytatorem szkół artystycznych, który tak mówił do mnie: „Niech pan popatrzy na tego Nikifora. To jest prawdziwy artysta. Maluje tak, jak potrafi i tym, co jest dla niego dostępne”. To były zwykłe akwarelki, jakimi malowały dzieci w szkołach.

Byłem kiedyś w Pałacu Sztuki na wystawie ciekawego faceta, Ociepki, górnika. Był elegancko ubrany, solidnie jak górnik. Pracował w kopalni, ale na portierni. Malował kopalnie jako dżungle prehistoryczne. A skąd mu się to wzięło? Bo miał stary niemiecki atlas geologiczny, oglądał go, to poruszało jego wyobraźnię i wymyślał sobie takie obrazy. Ciekawe było, że gdy zadawało mu się pytania, to on opowiadał całe baśnie o tym, co przedstawiają jego obrazy.

Wyobraźnia decyduje. Matejko czy Brandt, malując rycerza z XVI wieku, musieli mieć broń, kolekcjonowali ją. Jeśli nie mieli, szli do muzeum i rysowali, żeby było autentyczne. Istotą „Bitwy pod Grunwaldem” nie jest jednak wierność akcesoriom, ale pokazanie bitwy i bohaterstwa.

Pytanie: po co maluję obrazy? Do końca nie wiem, ale coś mnie zachwyca i chcę to utrwalić.

Jestem realistą, trzymam się widoków. Istotna treść to nastrój. Nastrój w obrazie to niełatwa sprawa. Dla jednych to burza, dla innych zestaw kolorów. Cała rzecz polega na tym, co ktoś ma do powiedzenia. Gdy miałem pierwszą swoją wystawę w Krakowie, zaproponowaną mi przez Jana Mycielskiego, doktora praw, malarza i wieloletniego dyrektora biura wystaw w Krakowie, to podszedł do mnie jakiś postawny facet i powiedział: „Panie Kotowicz, pan ma, ku… coś do powiedzenia na tym i o tym świecie”. Okazało się, że to był Daniel Mróz, ilustrator do wierzy Ludwika Kerna publikowanych w „Przekroju”. To była najkrótsza i najlepsza recenzja.

 

Zapominamy, jak bardzo dynamiczne było życie artystyczne w Polsce w latach 60., 70., 80. i jak wiele było osobowości. W latach 60. była słynna wystawa Arsenał, gdzie nastąpiła erupcja współczesnych nurtów artystycznych. Trzeba zauważyć, że konsekwentnie stał Pan po swojej stronie, opierając się ówczesnym trendom. To niebywale cenna postawa.

 

 Związek Polskich Artystów Plastyków został rozwiązany w stanie wojennym i wtedy nastąpiła pustka, bo kto miał ująć się za artystą z jego kłopotami, choćby materialnymi? Wtedy profesor Mieczysław Wejman z Krakowskiej Akademii, w porozumieniu z kolegami, postanowili zgłosić nowy związek. Jeśli władze nie zgodziłyby się na zarejestrowanie, to Zachód mówiłyby, że rozwiązano związek, ponieważ był przeciwko rządowi. Należałem do grupy, która powołała ten związek. W Warszawie wybrano mnie do sądu koleżeńskiego. Zostałem jego przewodniczącym. Prowadzenie spraw przekonało mnie, że najważniejszą rzeczą jest niezależność osobista. A niezależność można uzyskać wtedy, kiedy się jest majętnym po rodzicach. Materialna niezależność to ważna sprawa (śmiech).

 

Czym była Grupa 14-stu, której był Pan założycielem?

 

Studiowałem w pracowni profesora Łakomskiego. Byli tam studenci ze Śląska, z Pomorza, z Poznańskiego i z Rzeszowskiego. Znaliśmy się z Jarosławia, z Łańcuta, z Jasła. Wtedy były nakazy pracy po studiach., ale artyści z Akademii Sztuk Pięknych ich  nie mieli. Nikt się nie interesował, co będzie z nimi po studiach. Jedni mieli rodziców, którzy mogli ich utrzymywać, a inni? Kończyliśmy więc studia i co dalej? Doszliśmy do wniosku, że stworzymy grupę artystów z województwa rzeszowskiego. Zgłosiliśmy to w ministerstwie. Program mamy taki: chcemy upowszechnić sztukę wśród ludu.

Chcieliśmy udowodnić, że sztuka jest potrzebna. Wystawialiśmy nasze prace zrobione w Akademii w czasie plenerów i poza studiami. Podzieliliśmy się na cztery ekipy i ustaliliśmy trasy wystaw, na przykład Ustrzyki Górne, Lesko, Sanok, Brzozów. Ministerstwo przyznało nam stypendia półroczne w wysokości 960 zł. Mając te stypendia, zwróciliśmy się do Urzędu Wojewódzkiego o mieszkania. Przydzielili nam dwa pokoje z kuchnią na parterze budynku w Przemyślu przy ulicy Chopina.

W 1956 roku zainteresowała się nami kronika filmowa. Włodzimierz Pomianowski napisał scenariusz i nakręcił film „Nieproszeni", który był wyświetlany w kinach przed kroniką filmową w całej Polsce. Grupa 14-stu stała się znana.

Rozmawialiśmy z ludźmi. Jeden z mężczyzn przeszedł 15 kilometrów na wystawę do Ustrzyk Dolnych i pierwszy raz w życiu widział obraz. Akcja uświadomiła nam, jaki jest dostęp ludzi do sztuki, zwłaszcza młodzieży. Uczeń gimnazjalista, który robił maturę, był raz w życiu w muzeum. Nie można sobie wyobrazić absolwenta francuskiej szkoły średniej, który by nie był raz w życiu w muzeum. Przed wojną w Polsce w gimnazjach nauczycielem był absolwent sztuki, więc uczniowie stykali się z autentycznym artystą. Robienie tych wystaw otworzyło nam oczy na różne sprawy. Na przykład w Stalowej Woli było lepiej, bo było tam wielu inżynierów, dobrze sytuowanych. W innych miejscowościach bywało różnie. Absolwent, który zdawał maturę, nie był nigdy na wystawie. Nie wiedział, że istnieje coś takiego. To niezwykłe historie, długo by o tym opowiadać.

 

Wywiad jest częścią zadania   jest częścią zadania publicznego pt. „Uniwersytet Ludowy Europy Karpat” w ramach Rządowego Programu Wspierania Rozwoju Uniwersytetów Ludowych na lata 2020-2030 dofinansowanych ze środków Narodowy Instytut Wolności - Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego Komitet do spraw Pożytku Publicznego #PWRUL


znaki_strona_www.png